„Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu” to wzruszający hołd dla herosa, który odszedł zbyt wcześnie (RECENZJA)

Zobacz również:Disney oficjalnie wprowadza pierwszą biseksualną postać w swoich produkcjach
Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu / Marvel
Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu / Marvel

Jeśli pierwsza odsłona Czarnej Pantery była z wielu powodów kamieniem milowym dla współczesnego kina masowego, to co powiedzieć o Wakandzie w moim sercu? Bo podczas niemal trzech godzin seansu widać, że każda jedna osoba odpowiedzialna za powstanie filmu włożyła w niego całe serce.

T’Challa odszedł. Nagle i niespodziewanie. Zostawiając swoją matkę i siostrę oraz królestwo Wakandy – posiłkującą się zaawansowaną technologią idylliczną perłę w piaskach północno-wschodniej Afryki. Superbohaterowie z reguły żegnają się spektakularnie; w trakcie boju o losy planety lub całego wszechświata lub w akcie poświęcenia w imieniu innych. Czarną Panterę dosięgnęła rzecz w realiach komiksowego uniwersum Marvela rzadko spotykana – choroba. Strawienie ciała pozostawiające po sobie ducha, któremu trzeba nadać ciągłość; uczynić go wiecznym.

Z zadaniem tym zmagali się nie tylko mieszkańcy i mieszkanki filmowego królestwa. Spadło ono także na barki twórców i twórczyń Czarnej pantery: Wakanda w moim sercu – sequela blockbustera, który okazał się sukcesem komercyjnym, magnesem na Oscary oraz ważną kulturową demonstracją tego, że reprezentacja w wysokobudżetowym kinie ma sens. Że perspektywy osób, które mogą żyć zaraz obok, ale z różnych względów nie posiadają wyraźnie słyszalnego głosu w obrębie mainstreamu, mogą być pasjonujące i inspirującego dla wszystkich. Informacja o śmierci Chadwicka Bosemana w sierpniu 2020 spadła niczym grom z jasnego nieba. Aktor żył z diagnozą raka jelita grubego już od 2016 roku, czyli w czasie kręcenia pierwszej części przełomowego cyklu. Nie poinformował jednak o tym nikogo ze swoich najbliższych współpracowników. Reżyser Ryan Coogler i kierownictwo filmowego oddziału Marvela dowiedzieli się o jego odejściu z wiadomości. Wszystkie plany dotyczące kontynuacji Czarnej Pantery musiały zostać przekreślone lub znacząco zmodyfikowane, a Coogler stanął przed ogromnie ciężkim zadaniem: perspektywą stworzenia hołdu dla postaci, która gościła zbyt krótko na ekranach oraz dobrego człowieka i gwiazdora, którego kariera w końcu nabierała adekwatnego rozpędu. To wszystko musiało także zawrzeć się w ramach wysokobudżetowego kina przygodowego. To arcytrudne zadanie wyszło mu lepiej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.

Shuri (Letitia Wright), młodsza siostra króla Wakandy, dowiaduje się o śmierci brata w czasie pracy z najnowocześniejszymi maszynami na ziemi. Technologia jest pasją, w którą zagłębia się także, by po części odpychać od siebie emocje. Najtrudniejsza ze wszystkich chwil dla rodziny T’Challi oraz całego królestwa, zostaje pokazana jako próba poradzenia sobie z pustką i bezsensem kolein losu. Zapierająca dech w piersiach swoją realizacją scena pogrzebu to manifestacja prawdziwego piękna zawierająca w sobie podsumowanie życia bliskiej osoby, którego zwykle nie jesteśmy w stanie uchwycić, gdy jest ona jeszcze tuż obok. I nie da się tego nie przeżyć na dwóch poziomach – T’Challę i Chadwicka Bosemana żegnamy równocześnie w najdostojniejszy sposób. Tak pięknej i emocjonalnej sceny nie było nigdy w historii filmów Marvela i być może nie będzie. I może ona też konkurować z innymi sekwencjami na polu całej tegorocznej kinematografii.

Coogler unika taniego patosu. Snuje uczuciową narrację, w której ekranowe postaci przechodzą przez proces, który dotyczył większości ekipy filmowej. Nie ukrywa więc negatywnych aspektów. Shuri, która musi wziąć na siebie brzemię odpowiedzialności i nauczyć się bycia liderką, przechodzi przez stadia, przez która musiał przechodzić sam reżyser w drodze do zachowania idealnego balansu. Wright demonstruje tutaj rozległy wachlarz emocji. Jej bohaterkę widzimy w momentach beztroskiej radości oraz bezdennej rozpaczy. Ale to scena, w której wybucha wściekłością i demonstruje stricte maskulinistyczną agresję robi największe wrażenie. Wzmacnia też niezwykle organicznie feministyczne przesłanie filmu – kobiety w Wakandzie są bowiem zwyczajnie zmuszone do przejęcia inicjatywy i nie potrzebują żadnych męskich kontrapunktów, by cokolwiek demonstrować. Wielkie rzeczy może robić każdy. I każdy może mieć też słabości.

Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu / Marvel(1).jpg
Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu / Marvel

Wakanda w moim sercu ma więc cechy filozoficzne, momenty zjawiskowej wręcz urody oraz wielkie bijące serce, które zostaje złamane i złożone z powrotem. Ale to także film przygodowy pierwszej klasy. W erze, w której na ekranie da się stworzyć z pomocą CGI niemal wszystko, Coogler pokazuje nowe światy i przestrzenie w niesamowity sposób. Jeśli można było mieć wątpliwości do wyglądu Wakandy przed czterema laty, teraz zostają one w całości wyjaśnione. Scenografia, oświetlenie, efekty specjalne tworzą krajobraz bajkowy i przekonujący. Ale to Talokan, królestwo debiutującego w końcu w MCU Namora, jest prawdziwą gratką. Wszystkie podwodne sekwencje w całym filmie robią niesamowite wrażenie. Wcielający się w Namora, rewalcyjny Tenoch Huerta uskrzydloną stopą wchodzi z kolei do panteonu najciekawszych postaci w historii marvelowskich adaptacji. Jego wątek to demonstracja mistycyzmu, którego nie udało się wcześniej w taki sposób uchwycić w tej sadze.

I jeśli już o sadze mowa, trzeba powiedzieć, że w całym panteonie Marvel Cinematic Universe, Wakanda w moim sercu zajmie szczególne miejsce. Nie tylko ze względu na dokonanie uchodzących za niemożliwe rzeczy na płaszczyźnie narracyjnej i emocjonalnej oraz wizualny rozmach, ale także z racji osobności własnego głosu. To kolejny film, który otwarcie może sobie pozwolić na zerwanie za pogonią za easter eggami i odniesieniami do komiksowych oryginałów oraz wątków i postaci, których nie mieliśmy wcześniej okazji zobaczyć. To nie tylko wyraz szacunku dla zmarłego aktora i postaci, którą ze sobą zabrał do grobu, ale także akt emancypacji bardzo potrzebny dla ciągłości multiwersum, które powoli zaczynało się chybotac pod ciężarem całej swojej złożoności.

Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu / Marvel
Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu / Marvel

Oklaski należą się dosłownie wszystkim osobom, które wzięły udział w tym przedsięwzięciu. Na ekranie widać bowiem, że to praca zbiorowa rodziny, która zawiązała się przy okazji powstawania pierwszej części cyklu i zjednoczyła w obliczu tragedii. Przesłanie o jedności i odpowiedzialności wybrzmiewa więc tutaj na bardzo wielu płaszczyznach. Specjalne wyróżnianie Ryana Cooglera w tym kontekście może więc się wydawać nieco niestosowne. On sam będzie zresztą zapewne pozostawał skromny w ocenie własnego wkładu. Ale Wakanda w moim sercu to zdecydowany krok na podium, na którego najwyższych stopniach znajdują się twórcy tacy jak Spielberg, Cameron czy Nolan – wizjonerzy o wielkiej wyobraźni. Tytani pracy, którzy tworzą kino dla mas będące w stanie opowiadać wiele więcej niż klasyczne narracje o bohaterach i bohaterkach odnajdujących znajdujących w sobie odwagę, by sprostać wyzwaniu. Chadwick Boseman już mu sprostał przywdziewając kostium Czarnej Pantery i stawiając pionierskie kroki w roli bohatera, który niszczy podziały. Swoją siłę skutecznie przekazał innym, by mogli się dołożyć do jeszcze większego triumfu. Bo właśnie tym mianem należy określać Wakandę w moim sercu. To wielka, obezwładniająca i wzruszająca wiktoria, która w prawdziwie słodko-gorzki sposób opowiada o żałobie i jej przeżywaniu.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
W muzycznym świecie szuka ciekawych dźwięków, ale też wyróżniających się idei – niezależnie od gatunku. Bo najważniejszy jest dla niego ludzki aspekt sztuki. Zajmuje się także kulturą internetu i zajawkami, które można określić jako nerdowskie. Wcześniej jego teksty publikowały m.in. „Aktivist”, „K Mag”, Poptown czy „Art & Business”.
Komentarze 0