„Spider-Man: bez drogi do domu” - ale publiczność poczuje się jak u siebie (RECENZJA)

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
spider.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Po Shang-Chi i legendzie dziesięciu pierścieni i Eternals Marvel zwyżkuje jeszcze bardziej. O ile w tych filmach dobre pomysły mieszały się z tymi gorszymi, a gdzieniegdzie mocno kulało wykonanie, o tyle najnowsze przygody Petera Parkera z miejsca trafiają do czołówki najlepszych filmów spod tego szyldu.

Kiedy film zaczyna się od kawałka Talking Heads, to jest duża szansa, że czekają nas tylko dobre wrażenia. Nie mam co prawda danych statystycznych - w końcu filmów, które są otwierane przez Davida Byrne’a i spółkę nie ma aż tak dużo - ale w przypadku Spider-Man: Bez drogi do domu faktycznie tak było. Co ciekawe, to jeden z nielicznych tytułów swojej kategorii, o których naprawdę trudno powiedzieć cokolwiek - w obawie przed zepsuciem niespodzianek. A tych, jak na multimilionową produkcję, jest zaskakująco dużo. Łącznie ze sceną po napisach, na której naprawdę warto zostać.

Wiwaty na sali kinowej? To nie żart

Wskutek pośmiertnych machinacji Mysterio, świat dowiaduje się, że Peter Parker to Spider-Man. Sprawę najmocniej eksploatuje J. Jonah Jameson, który jest tamtejszym Alexem Jonesem - łącznie ze sprzedażą suplementów diety, co było szczególnie zabawne. Jameson dzięki temu przechodzi od nagrywania filmików w swoim domu do bycia najbardziej wpływową postacią medialną na świecie. Iście upiorny scenariusz! Nie trzeba dodawać, że J.K. Simmons jak zawsze idealnie odtwarza swoją rolę. Co zresztą można powiedzieć o wszystkich aktorach z poprzednich Spider-Manów, którzy pojawiają się w najnowszej produkcji - do tego wątku jeszcze wrócimy.

Życie Petera i jego przyjaciół zmienia się w piekło. Zdesperowany młodzieniec prosi Doctora Strange’a o pomoc. Zakłócone wręcz komicznym roztrzepaniem Parkera zaklęcie narusza podstawy wszechświata, a na tamtejszej Ziemi pojawiają się goście z innych uniwersów. Wracają ulubieńcy z filmów Sama Raimiego: o Green Goblinie Willema Dafoe i Doc Ocku Alfreda Moliny można dowiedzieć się z trailerów, ale to nie koniec niespodzianek. I na tym muszę przestać, bo Spider-Man: Bez drogi do domu to największy prezent, jaki Marvel sprawił swoim fanom i fankom, szczególnie tym, którzy przygody herosów i herosek w trykotach śledzą od dawna. W roku, w którym pojawił się haniebny Kosmiczny Mecz 2, a medialne korporacje stawiają na najbardziej cyniczne crossovery, rebooty i remaki, najnowsza odsłona przygód człowieka-pająka udowadnia, że można operować znajomymi elementami kreatywnie i z sercem. Byłem wielokrotnie pozytywnie zaskoczony, a sądząc po wiwatach na sali kinowej, nie tylko ja. Spider-Man: Bez drogi do domu jest też bardzo oryginalny wizualnie, bez problemu dorównując pod tym względem Doctorowi Strange. Samego Strange’a jest tu zresztą sporo i to dobra decyzja - dynamika interpersonalna między nim a Peterem jest świetna. Z drugiej strony, ciężko jest mi wyobrazić sobie, z kim ten Spider-Man miałby zły przelot, bo Tom Holland odtwarza tę postać z niesamowitą swadą, naturalnością i wyczuciem.

Marvel jak wizyta na meczu

Nie jest to film pozbawiony wad - największym problemem Spider-Man: Bez drogi do domu jest muzyka, generyczna do bólu. Poza kilkoma naprawdę świetnymi strzałami z soundtracku (z Talking Heads na czele), ścieżka dźwiękowa to symfoniczna nuda, pozbawiona charakteru, a miejscami wręcz nieznośna, jak ckliwe fragmenty do szczególnie poważnych scen. Które potrafiły ciągnąć się do granic wytrzymałości - szczęśliwie, zmęczenie nimi wywołane gubiło się w ogólnej euforii, wynikającej z reszty filmu.

Zostając przy tej euforii, wizyta w kinie po raz kolejny pokazał, że w przypadku filmów Marvela mamy do czynienia ze zjawiskiem analogicznym do kibicowania zawodom sportowym, koncertem ulubionego zespołu, a nawet - zachowując oczywiście pewne proporcje - wspólnotowym wymiarem doświadczenia religijnego. Na sali kinowej przy tych tytułach zazwyczaj panuje atmosfera święta, a recepcja sygnałów wysyłanych z ekranu do tych, co wiedzą jest absolutnie entuzjastyczna. Pięści triumfalnie unoszone do góry, okrzyki radości, wiwaty - to tylko część repertuaru zachowań, jaki można zaobserwować. Dotyczy to w największym stopniu udanych filmów, albo takich, które są uważane za główną linię Marvela. Przy okazji Shang-Chi (według mnie całkiem porządnej propozycji), czy Eternals (mnie się podobało, ale nie jest to powszechna opinia, co w pełni rozumiem), temperatura na sali była niższa. Ale kiedy w Spider-Man: Bez drogi do domu pojawiały się znane postaci (również z filmów Sama Raimiego i … nie chcę nic więcej mówić, bo spoilery!), to mogłem na luzie wyobrazić sobie, że drużyna, której wszyscy kibicujemy, właśnie strzeliła bramkę.

Ten rodzaj wspólnotowości zorientowanej na popkulturę zastąpił przynajmniej części społeczeństwa wrażenia religijne, czy polityczne. Kiedy w XX wieku zaczęły upadać tzw. wielkie narracje w rodzaju narodu, religii i tradycyjnych schematów społecznych, pojawiła się wyrwa. Jedni wypełnili ją sobie nacjonalistyczną radykalizacją, inni zanurzeniem w fikcyjne światy kultury i rozrywki. Za wcześnie, by oceniać konsekwencje tego zjawiska, ale jak widać, człowiek zawsze będzie czuł potrzebę identyfikacji, przynależności i owego ciężkiego do pochwycenia wrażenia uczestniczenia w czymś większym od siebie. Ze wszystkich dostępnych opcji, Marvel nie wydaje się najgorszy, chociaż zapewne znajdzie się wiele innych, lepszych. Przy tej okazji muszę wspomnieć, że w Spider-Man: Bez drogi do domu kilka razy pojawiają się zabawki z Gwiezdnych Wojen (czy to spoiler?) i one również wywołały jakąś pozytywną reakcję wśród publiczności, aczkolwiek już nie tak entuzjastyczną. Niemniej jednak, disneyowska machina działa i z powodzeniem kształtuje postawy. Na ocenę tego zjawiska jeszcze przyjdzie czas.

Najlepszy kierunek z możliwych

Biorąc pod uwagę doświadczenie pandemii, które mocno dotknęło kina i branżę filmową, Spider-Man: Bez drogi do domu to tytuł bardzo potrzebny. Razem z Diuną może podratować nadszarpnięte budżety - kiedy próbowałem wybrać najmniej oblegany seans czy to jednego, czy drugiego filmu w okolicach premiery, było naprawdę ciężko. A za rogiem czai się jeszcze nowy, zupełnie niepotrzebny, Matrix, który również przyciągnie tabuny na sale. Można narzekać na erę blockbusterów, ale nie da się ukryć, że to one stanowią podstawę zarobku dla większości kin, nawet tych mieniących się jako ambitne. Spider-Mana - jak i inne filmy Marvela - obejrzałem w Nowych Horyzontach, wrocławskim kinie nastawionym na repertuar studyjny i niszowy. Biorąc pod uwagę ten kontekst, kibicuję mocno frekwencji na każdym z tytułów, mniejszych i większych. Pandemia przejechała się po sektorze kultury i rozrywki niczym upiorny walec, w wielu miejscach zostawiając zgliszcza trudne do odbudowania. Owszem, smutna konstatacja może być taka, że znowu wygrają najwięksi - zresztą nie tak daleka od prawdy - ale w dobie streamingu trzeba czymś ludzi na powrót przyciągnąć do kin. Dla mnie wyjście do kina to wyjątkowe doświadczenie, niezależnie od tego, czy idę na ambitny film festiwalowy, czy na wysokooktanową rozrywkę w rodzaju Marvela. Chciałbym myśleć, że nie jestem w tym odosobniony.

Wracając do Spider-Mana: Bez drogi do domu, muszę przyznać, że to najlepszy kierunek, jaki po historii Thanos może obrać uniwersum Marvela. Ogrywanie wielu wersji tej samej postaci, włączanie charakterów z różnych tytułów choćby na moment - to żyjący świat, wypełniony znanymi twarzami, które na siebie wpadają w najróżniejszych momentach. Między innymi na tym swoją względną (a przy filmach maluczką) potęgę zbudowały komiksy. Kiedy ciocia May potrzebowała prawnika, przyszedł Matt Murdock aka Daredevil - i właśnie z takich momentów można stworzyć angażujący świat, opierający się na czymś więcej, niż tylko: pamiętacie to? Znacie tamto? Oczywiście, nie jestem naiwny i zdaję sobie sprawę, że to i tak spore pole do cynicznych zagrywek, których nie boi się Marvel/Disney/Sony. Ale oglądając Spider-Man: Bez drogi do domu, widzę, że nawet ten cynizm może być podstawą do fenomenalnej i naprawdę kreatywnej wizualnie rozrywki.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz, muzyk, producent, DJ. Od lat pisze o muzyce i kulturze, tworzy barwne brzmienia o elektronicznym rodowodzie i sieje opinie niewyparzonym jęzorem. Prowadzi podcast „Draka Klimczaka”. Bezwstydny nerd, w toksycznym związku z miastem Wrocławiem.