„Thor: Miłość i grom” – ludzki bóg i jego kłótnie z młotkiem (RECENZJA)

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
„Thor: Miłość i grom”, reż. Taika Waititi / Marvel Studios
„Thor: Miłość i grom”, reż. Taika Waititi / Marvel Studios

Taika Waititi znowu to zrobił. Ale lepiej, celniej, śmieszniej i czulej. Ten piorun trafia prosto w serce.

Ten rok w MCU zdaje się należeć do kina autorskiego – obejrzeliśmy już, bardzo udany, marvelowski horror komediowy za sprawą Doctora Strange’a w multiwersum obłędu, a serialowy Moon Knight to narracyjny eksperyment, w którym Oscar Isaac wciela się w kilka postaci w jednym ciele. Stworzony przez Stana Lee, Jacka Kirby'ego i Steve'a Ditko świat bez wątpienia jest serialem rozpisanym na kilka kinowych odsłon rocznie i ciągle rozwijaną serialową nić, która daje pole do popisu w kwestii budowania wielowarstwowych narracji. Przypadek Taiki Waititiego zdaje się jednak najlepiej oddawać twórczą wolność w podejściu do komiksowej materii, którą coraz chętniej Kevin Feige obdarza swoich utalentowanych podwykonawców.

Thor ma skomplikowaną historię egzystencji w MCU. Casting Chrisa Hemswortha od początku był strzałem w dziesiątkę – Australijczyk nie tylko ma idealną aparycję do zagrania nordyckiego bóstwa, ale także odpowiednią ilość osobistego uroku, by uosobić niezniszczalnego boga w świecie śmiertelników. Dwa pierwsze, prezentujące Asgard, filmy były w najlepszym wypadku średnie, a najbardziej fascynującym ich elementem był, grany przez Toma Hiddlestona, Loki. Żeby uwolnić pełen potencjał mitologicznej odnogi MCU potrzebny był Taika Waititi. Nowozelandczyk świetnie bawił się przy okazji Ragnarok i zredefiniował postać Hemswortha. Sam film jednak – jakkolwiek zabawny i kreatywny – mocno kulał pod względem samej akcji oraz napięcia. W Miłości i gromie Waititi znów zmienia zasady i robi to, co – jak okazało się przy okazji Jojo Rabbit – potrafi najlepiej, czyli konstruuje szalenie zabawną komedię, która ma emocjonalny rdzeń oparty o dramatyczne i łamiące serce wydarzenia. Owszem, 4 odsłona Thora to najpewniej najbardziej wzruszający jak dotąd marvelowski film.

Protagonista, który ma nieograniczone możliwości zawsze stanowi wyzwanie dla każdego scenarzysty i reżysera. Waititi identyfikuje jednak słabości Thora w sferze emocjonalnej i pod płaszczem serii gagów stawia najważniejsze wyzwania dla boga gromu. Jego adwersarzem jest tym razem Gorr the God Butcher, w którego wciela się Christian Bale. Angaż jednego z najbardziej utalentowanych, a zarazem tajemniczych aktorów w całym Hollywood od początku rodził mnóstwo emocji. Mające przez długie lata (chociaż skutecznie z tym walczące) problem z villainami, MCU nadal potrzebuje złoli, którzy będą czymś więcej niż obowiązkowym elementem struktury fabularnej. Skuteczne antidotum na bolączki generyczności stanowili już Thanos, Killmonger czy Scarlet Witch. Bale w swojej cudownie przesadzonej kreacji został obdarzony najlepszym możliwym pierwiastkiem – łatwymi do zrozumienia motywacjami oraz idącym za nimi współczuciem. Posiadając także na podorędziu broń, która jest w stanie zagrozić boskiej, w teorii nieskończonej i niezagrożonej, egzystencji staje się też automatycznie poważnym zagrożeniem. Stawka jest więc duża, a widmo śmierci całkowicie realne.

To nie jedyny element powagi w Miłości i gromie. Grana przez Natalie Portman, doktor Jane Foster powraca, ale tym razem nie jest jedynie przeuroczą niewiastą, którą trzeba uratować z opresji. Śmiertelniczka zostaje wybrana przez Mjölnir i przeistacza się w Mighty Thor. Supermoce nie są jednak dla niej spełnieniem fantazji lub wynikiem przepowiedni, a jedyną nadzieją w walce z czwartym stadium choroby nowotworowej. Waititi umieszcza więc w superbohaterskiej bajce protagonistkę mierzącą się z rakiem, by zaimplementować ludzki element niezwykle potrzebny w świecie postaci, które mogą wszystko. To wszystko kontrapunkty dla zdecydowanie najlepszych w historii całego MCU, wielopoziomowych gagów, które przypominają o indie-komediowym rodowodzie twórcy. Waititi ubrał bowiem słodko-gorzki komediodramat o godzeniu się ze stratą, poświeceniu i rozpamiętywaniu przeszłości w wysokobudżetowe dekoracje, które w jego sprawnych rękach są kampowym środkiem wyrazu, co uasabia m.in. pierwsza w filmie widowiskowa scena akcji, w której przy akompaniamencie Guns N’ Roses spotykają się inspiracje pełnymi metrażami Jima Hensona oraz Mad Maxami George’a Millera. Ejtisowe akcenty są tu zresztą wszech obecne – Waititi obficie korzysta z heavy metalowej estetyki, ale wybiera radosną i energetyczną stronę tego spektrum.

W tym wszystkim widać doskonale, że to zupełnie inny filmowiec niż 5 lat temu. Że to człowiek, który stworzył wzruszającą komedię o chłopcu, który przyjaźni się z wyimaginowanym Adolfem Hitlerem i musi przejrzeć na oczy, by zrozumieć koszmar wojny i totalitaryzmu. Mowa oczywiście o Jojo Rabbit. Najnowszy Thor bardziej jawi się bowiem jako sequel tego tytułu niż kontynuacja Ragnarok. Przez całe 120 minut czuć, że Nowozelandczyk zapracował sobie na autonomię, która przejawia się w minimalnej liczbą easter eggów, nawiązań do komiksów i innych filmów oraz koncentracji na emocjonalnych przeprawach bohaterów i odnajdywaniu w sobie instynktów, które pozwalają stać się lepszym człowiekiem (albo bogiem).

Czułe jądro zatopione w granicznej wręcz ilości absurdalnego humoru to nie jedyna cecha wspólna Miłości i gromu ze wspomnianym Jojo Rabbit. Drugim, równie ważnym, jest krytyka autorytaryzmu. Tym razem wyrażona przez postaci bogów, przeciwko którym krucjatę wszczyna, grany przez Bale’a, Gorr. Waititi zniszczył już Asgard, a teraz wykonuje zamach na cały boski panteon, któremu przewodniczy Zeus, w którego wcielił się Russell Crowe.

Wiele można by napisać o naprawdę emocjonalnej konkluzji, która zamyka Miłość i grom. Czy towarzyszą mu wydarzenia, które po raz kolejny odmieniają kształt tego wielkiego uniwersum? Nie. Warto czasem trzymać na wodzy oczekiwania, które każą wypatrywać scenariuszowych trzęsień ziemi. Rewolucja, którą obserwujemy dzieje się jednak w umysłach i sercach poszczególnych postaci i jest czymś więcej niż zwyczajowym zdaniem sobie sprawy z poczucia obowiązku oraz potrzebą rezygnacji z małostkowych impulsów. Mieliśmy dostać film o bogach, a dostaliśmy najbardziej ludzką odsłonę MCU – brawurową komedię romantyczną, która, mimo przedstawiania kosmicznych wojarzy, zaskakująco blisko trzyma się ziemi. Waititi ewentualną ckliwość równoważy swoim ostrym i celnym humorem. A rezultatem tego wszystkiego jest historia o tym, że życie to drakar ciągnięty przez dwa wielkie wrzeszczące kozły.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
W muzycznym świecie szuka ciekawych dźwięków, ale też wyróżniających się idei – niezależnie od gatunku. Bo najważniejszy jest dla niego ludzki aspekt sztuki. Zajmuje się także kulturą internetu i zajawkami, które można określić jako nerdowskie. Wcześniej jego teksty publikowały m.in. „Aktivist”, „K Mag”, Poptown czy „Art & Business”.
Komentarze 0